Czy faktycznie żyjemy w erze egoistów? A może raczej indywidualistów? Nie dalej, jak dwa dni temu przeczytałam, że wbija się nas w przeświadczenie, że ze wszystkim powinniśmy radzić sobie sami i, że to jest działanie wbrew kulturze przynależności, czy bycia częścią społeczności wspierającej, co kiedyś zdawało się być oczywiste. Sama nie wiem... no właśnie, sama...

Na stronie kobietytomy.pl Doroty Sierackiej, natrafiłam na artykuł zatytułowany: "Czasami lepiej się rozstać... a to rzadko jest prosta decyzja."Oto jego pierwszy akapit:
"Decyzja o odejściu rzadko jest łatwa. Zazwyczaj zanim padnie "to już koniec" mija sporo czasu, wraz z nim mnóstwo emocji, łez i złości. Do "momentu odcięcia" długo się dojrzewa, rozważając wszystkie "zai przeciw". Tymczasem panuje pogląd, że rozstajemy się zbyt wcześnie i zbyt lekkomyślnie. Nie walczymy o siebie, nie próbujemy naprawiać, wyrzuca się nam, że kiedyś małżeństwa były trwalsze, a teraz nastała era egoistów. A może problemem wcale nie jest nasze zepsucie, ale przekonanie, że już nie musimy się godzić na to, co w milczeniu znosiły nasze matki? Nie dlatego, że jesteśmy słabsze, ale silniejsze, gotowe by poradzić sobie same?"

Trochę się z cytowaną autorką zgadzam, a trochę nie. No dobra, może trochę bardziej nie, jeśli chodzi o współczesne podejście do relacji między dwojgiem dorosłych ludzi. Obserwuję to każdego dnia, słyszę i wnioskuję na tej podstawie, że faktycznie jakoś bardziej lekkomyślnie podchodzimy do związków międzyludzkich. Zresztą nie tyczy się to jedynie relacji typu związek partnerski, czy małżeński, ale wszelakich. Sama ostatnimi czasy stałam się ofiarą "etapowości", która jest naturalną rzeczą w życiu i nie powinno mnie dziwić, że ktoś bardzo mi bliski, z kim dorastałam i dzieliłam spory kawał swojego życia, wkroczył teraz na kolejny etap, na którym zwyczajnie mnie nie potrzebuje, czy też nie ma tam dla mnie miejsca. Dlaczego tak się stało? Cholera wie, ja nie mam pojęcia.

Czyli jest coś w tym, że prawo do decydowania o sobie, czy też społeczne ciśnienie na to, byśmy samostanowili i samodzielnie decydowali, zdaje się być tożsame z porzucaniem niewygodnych dróg, czy też uprzednio, w pełni świadomie wybranych ścieżek, kiedy coś zaczyna nas uwierać w bucie, dorobiliśmy się bolesnego odcisku, albo zwyczajnie wiatr wieje nie z tej strony. Do czego zmierzam? Do tego, że jednak z większą łatwością, lekkością nawet, podchodzimy do bycia we dwoje. Jesteśmy, ale za chwilę wcale być nie musimy, bo przecież nie powinniśmy się do niczego zmuszać, naginać pod kogoś i tym podobne. Tyle, że w tym podejściu jest jeden całkiem spory feler. Wychodząc z takiego założenia, dosyć szybko możemy obudzić się z przysłowiową ręką w nocniku, ponieważ, jak świat długi i szeroki, a ludzie zakochani szaleńczo i bez granic, albo tak sobie, bez szału, ale jednak, nad każdą, podkreślę to słowo, KAŻDĄ relacją dwojga ludzi trzeba chcieć i naprawdę sumiennie pracować, aby miała jakiekolwiek szanse na przetrwanie. No chyba, że z założenia na jej przetrwanie nie ciśniemy. Wtedy, to już zupełnie inna historia.

Podsumowując moje powyższe zawiłości, tak, w moim odczuciu, podchodzimy dziś nazbyt lekkomyślnie do budowania relacji, bycia w niej, czy jej zrywania. To tak jakbyśmy, przede wszystkim my - kobiety, ale faceci także, wpadli z jednej skrajności w drugą. Czyli podejście: "nie mogę go/jej opuścić aż do śmierci, bo to się nie godzi, nie wypada i kto to w ogóle widział, zatem się męczmy", zamienili w pędzie za wolnością, którą wyłożono nam na tacy, czy też indywidualizmem i egoizmem jednak, który we współczesnej narracji jest głównie zdrowy, na: "nie układa nam się, nie ma sensu się męczyć, nie zwlekajmy, szkoda życia, jak nie ten/ta to inny/inna". Chyba nie o to w tym wszystkim chodzi, nieprawdaż?

Muzyczka do Kawki:

17 kwietnia 2024r.