Jak to jest z tym "malowaniem się"? Kobiecym i nie tylko. Kiedyś nie robiłam tego zupełnie, potem jedynie rzęsy zarzucałam niebieskościami, nieco później wkroczyły czernie i pierwsze cienie do powiek. Koleżanka mojej przyjaciółki, na jednej z imprez, wyskubała mi brwi (z czym zmagam się po dziś dzień), a potem pokazała, jak nakładać cienie, tak bardziej "profesjonalnie", co do dziś stosuję.

Brwi w tamtym czasie skubało się na cienką kreseczkę. Ponieważ moje były dosyć szerokie, obszerne, czy jak to nazwać, to po "zabiegu" wyglądały trochę dziwnie. Zaczynały się bowiem wysokim słupkiem w okolicy nosa, z którego nie do końca płynnie przechodziły do kreski sięgającej skroni. Mimo to, początkowo mnie to zachwyciło. Nagle, moja twarz zyskała zupełnie inny wygląd. Oczy stały się jakby większe i lepiej widoczne, a cała buzia, wizualnie, sprawiała wrażenie dużo szczuplejszej. Pewnie dlatego kontynuuowałam to niszczycielskie dzieło i skubałam się, do zadanego kształtu, przez kolejnych kilkanaście lat... 

Z czasem moda się zmieniła i brwi nabrały nieco obfitszych kształtów, nie moje, lecz te z reklam i katalogów z kosmetykami. Zaczęłam iść w tę stronę, lecz dotychczas nie udało mi się naprawić spustoszenia poczynionego przez minione lata. Odpuściłam. Niech sobie rosną, jak chcą, a ja od czasu do czasu skubnę te, które nie powinny akuratnie znajdować się nad moim okiem. Nawet nie wiecie, jak irytują mnie sytuacje typu: "maluję powieki, rzęsy, wychodzę z domu, zerkam w lusterko siedząc już w autobusie i, w świetle dziennym, prawda wychodzi na jaw... o losie! Jeden w prawo, drugi w górę, trzeci, jakby chciał zamanifestować swoją obecność całemu światu, podkęcony i czarny, jak smoła. Skąd one się tam do cholery biorą i, dlaczego nie widać ich w sztucznym świetle???

A powieki? Powieki zaczęłam malować mniej więcej tuż po akcji z brwiami, lecz ograniczałam się do sytuacji typu: impreza ze znajomymi, wesele, czy inne okoliczności wyskokowe. Nie wyobrażałam sobie, żebym miała codziennie poświęcać na tę czynność pół godziny, czy dłużej i wstawać z racji tego wcześniej, żeby zdążyć na autobus, oraz zrezygnować z luzu pod tytułem: "nawet, jak rozpłaczę się ze śmiechu, czy wskoczę do wody, w przypływie nagłego impulsu i wody bliskości, to nie mam się czym przejmować, twarz mi nie spłynie"...

Podkłady, pudry, korektory... tylko te ostatnie, od czasu do czasu, kiedy jakiś niechciany "wulkan" wykwitł na mej facjacie znienacka, a zwłaszcza wtedy, kiedy szykowałam się na jedną z wyżej wymienionych okazji. Puder może ze dwa, trzy razy, żeby się nie świecić, jak będą filmowali coś tam z moim udziałem. A podkład... i tu uwaga!... pierwszy w moim życiu podkład, a w zasadzie połączenie podkładu i pudru w kremie, postanowiłam kupić sobie przed jednym z występów z moim teatrem. Obejrzałam zdjęcia z poprzedniego spektaklu i dostrzegłam, jak bardzo moja buzia odbija światło reflektorów i nie chciałam, aby wszystkie kolejnej fortki wyglądały podobnie. 

Udałam się zatem do pobliskiego sklepu z kosmetykami i poprosiłam o radę, znaną mi całkiem nieźle, ekspedientkę. Wiedziałam, że ona nie wciśnie mi byle czego, a także podpowie, co dla takiej początkującej "podkładziski" będzie odpowiednie. Pokazała mi tester jednego z pudrów firmy produkującej kosmetyki dla kobiet z cerą wrażliwą. Bo, należy w tym miejscu dodać, że potrafiłam z nienacka dostać także uczulenia niewiadomego pochodzenia, które pokrywało moje policzki łuską. Spróbowałam, maznęłam, roztarłam, a ona stwierdziła, że git, że pasuje do koloru mojej cery i w ogóle z tym produktem dam sobie radę, bo nie wymaga zbyt wielkiego wysiłku, w zasadzie to prawie żadnego. Jednym słowem, można go nakładać niemal w biegu, tuż przed wejściem na scenę. Bardzo skusiła mnie tą perspektywą "łatwości" i wygody, dlatego zapytałam o cenę, a ona na to, żebym sobie wzięła ten tester, bo w zasadzie to ma już ostatnie sztuki z tej serii i nie będzie dobierała. "Serio?" - postanowiłam się upewnić. "Tak, niech ci służy, jak najlepiej."

Finał tej opowieści jest taki, że mam wspomniany "podkłado-puder" do dziś. Ile to już będzie lat? Hmm... sześć? Siedem? Jakoś tak. No i nie mam podobnego, poza nim. Jedynie jakiś puder (zakupiony niegdyś w tym samym sklepie) przekładany czasem, z miejsca na miejsce, kiedy szukam czegoś zupełnie innego. Z rzadka towarzyszy mi myśl, że pewnego dnia nic już z niego nie wycisnę, z tego mojego niezawodnego kosmetyku maskującego. I co wtedy? Hmm... myślę, że nie ma sensu martwić się na zapas, czy też zapasu brakiem;)

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=bXKqGWncsxU

6 kwietnia 2024r.