Dziś nachnienie z mema, w którym rysunek Marty Zabłockiej i dialog między dwiema kobietami:
- Tak mnie dziś nosiło! Taka energia! Czułam, że muszę gdzieś jechać w świat, ratować zagrożone gatunki, napisać książkę...!
- I co?
- Pozmywałam, odkurzyłam i mi przeszło.

Jeśli ktoś nadal się zastanawia, dlaczego wciąż nie nadążam z pisaniem Kawek na czas, mimo iż pracuję o takich porach, że spokojnie mogłabym wykroić godzinkę, czy pół, przed wyjściem do pracy i trzasnąć felietonik, wpis do pamiętnika, czy coś takiego, to ponownie spieszę z wyjaśnieniem;) Ja po prostu mam tak, jak ta babeczka z obrazka. Wstaję, może nie do końca rano, może raczej w moje "rano", zerkam przez okno, uśmiecham się do słońca, albo nawet do padającego deszczu, który daje dużo większe możliwości wykrojenia chwili na pisanie, ogarniam kwestie higieny, a w międzyczasie planuję:
- Jak tylko pościelę wyrko i zjem śniadanie, zaparzę sobie dobrą herbatkę, albo kawkę i siądę do komputera. Ach, dzisiaj będzie mi się świetnie pisało!

Kiedy tylko wchodzę do kuchni, w mojej głowie pojawia się myśl, nie znosząca sprzeciwu, że nim nastąpi, wspomniany wyżej, "czas dla siebie", to zdążę jeszcze nastawić pranie, ogarnąć kuwetę kici, czy odkurzyć chałupę. Na luzie. I czuję, że mam tyle energii, że dziś na pewno uda mi się stworzyć coś wyjątkowego, a dodatkowo, nadrobię zaległości pracowe, jak już tam się znajdę, no bo czemu nie!? 

Mija godzina, a ja nadal chodzę w te i nazad. Jedzonko wprawdzie już w brzuszku, lecz znalazło się tam po odkurzaniu (no bo jak można po tych wszystkich okruchach i śmietkach drobnych, chodzić?), zmywaniu (tego, co pozostało w zlewie po wczoraj, lub po śniadaniu jedzonym w pośpiechu przez dzieci i Tomka), karmieniu psa i kota (nie jestem w stanie spokojnie zjeść, kiedy zwierzaki kręcą się tuż obok, a ja mam świadomość, że obie miski są jeszcze puste:/) i lekkim nerwie (no bo dlaczego do cholery ja nie mogę spokojnie wyjść z sypialni, zrobić sobie śniadania i go zjeść?!?).

Mija kolejna godzina, a ja chwilę wcześniej poszłam nastawiać pranie, lecz okazało się, że poprzednie jeszcze nie ściągnięte, więc ściągam je, roznoszę skarpety i majtki po dziecięcych pokojach, układam rzeczy do prasowania, składam te, które od razu trafiają do szaf. Kiedy suche już ściągnięte i poroznoszone, zaczynam obchód mający na celu zapełnienie bębna pralki. Mamy trzy kosze do prania, ponieważ gdyby był jeden, to, po pierwsze, większość nie donosiłaby tam ubrań, po drugie, nie pomieślilibyśmy się, po trzecie, może i pomieścilibyśmy się, ale musiałabym prać co najmniej dwa razy częściej. Wiem, nie tylko ja potrafię obsługiwać pralkę. No, ale skoro jestem już w domu i nie muszę jeszcze wychodzić to przecież mogę to ogarnąć. Podobnie, jak śmiecie, segregowane rzecz jasna, które nie mieszczą się już w śmietniku i kwiaty w doniczkach, które zdają się błagać: "podlej mnie".

Rzecz jasna, nie podlewam kwiatów codziennie, podobnie, jak codziennie nie opróżniam kuwety kociej, nie nastawiam prania i nie opróżniam koszy na śmiecie. No ale, jak nie to, to co innego. Coś poukładać, coś przenieść, zrobić coś do jedzenia na potem, na "bliżej obiadu", choć na to wczesnym popołudniem niezwykle rzadko mnie nachodzi. Nawet pierdoły w stylu, uzupełnić braki papieru toaletowego, wymienić ręczniki, przetrzeć umywalki, czy opróżnić zmywarkę (to nieco cięższy kaliber) zdolne są pochłonąć cału mój "wolny" czas. Zawsze coś.

Skutek? Jeśli godzinę przed wyjściem z domu, uda mi się zasiąść przed komputerem, to mogę uznać tą część dnia za niezwykle pomyślnie rozwiązaną dla mojej twórczej natury. I naprawdę jaram się tym, jadąc godzinę później autobsem, że, nie dość, że tyle rzeczy w chałupie ogarnęłam, to jeszcze popisałam czterdzieści pięć minut. Sukces!

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=W8BvW97yDww

5 kwietnia 2024r.