Dumałyśmy dzisiaj nad tym, o czym jeszcze mogłybyśmy opowiedzieć ze sceny. Chciałam wspomnieć o miłości, ale nie chciałam, żeby zabrzmiało to tak... banalnie. Jednak miłość ma to do siebie, że przychodzi nawet, jeśli teoretycznie jej nie zapraszamy, nie wywołujemy do tablicy. Ona po prostu jest... ponownie przejęła nad nami kontrolę.

Wszystko się zgadza, obcowanie z tymi, z którymi dzielę moje artystyczne działania, nosi znamiona miłości. Nosi ich całe mnóstwo. Miłości, którą czuję w sobie. Tej, którą czuję od nich i tej, którą staramy się wspólnie rozbudzać w naszych widzach, odbiorcach, publiczności. Czasem, kiedy się spotykamy, naprawdę moglibyśmy siedzieć bez słów, a jednocześnie wylewać z siebie całe ich potoki. Wystarczy jedno spojrzenie, dotyk, czy emocja, którą sobie prześlemy jakąkolwiek niematerialną drogą. Jesteśmy w tym razem i to się nie zmienia. 

Nie zmienia się, niezależnie od tego, jak często, czy rzadko się spotykamy. Niezależnie od tego, jak intensywne są nasze spotkania i, jak bezgranicznie przepełnione są słowami nasze rozmowy. Jesteśmy dla siebie i ze sobą, będący nawet całkiem daleko, w sensie fizycznej odległości. Mam tą świadomość stale i niejednokrotnie stawia mnie ona do pionu.

Przeglądając internety i takie tam, znajduję informacje o cudzych dokonaniach i, wnioskując z tego, jak to na mnie wpływa, jaka myśl i emocja pojawiają się we mnie z automatu, wiem, w jakiej kondycji aktualnie się znajduję. Kondycji, jeśli chodzi o artystyczną, twórczą część mojej osobowości. Jeśli uśmiecham się i czuję radość, znaczy się, że miłość pracuje we mnie, a cudze dokonania są równoległymi do moich, niezależnymi od moich, lecz krzepiącymi, przez to, że są. Jeśli jednak poczuję, mniejsze lub większe, ukłócie zazdrości, to znaczy, że coś jest nie tak, że czegoś aktualnie mi brakuje. I nie są to niedostatki talentu, czy możliwości. Nie jest to nawet pustynia twórcza, na której czasem bywam. Jest to zwyczajne osamotnienie.

Wiem, że muszę czym prędzej chwycić się jednej z niteczek kontaktu, który dopuści do głosu miłość. Czasem wystarczy przypomnienie sobie o tym, czego doświadzczyłam dzień, dwa, trzy, czy tydzień temu. Przejrzenie wspomnień, zdjęć, zapisków w notatniku. Albo rzucenie się w wir przygotowań do nadchodzących działań, w którymkolwiek z obszarów. Najskuteczniej jednak, balsamuje moje serce wtenczas, spotkanie.

Czasem mi się nie chce, "bo nie", albo "co to zmieni?". Czasem wydaje mi się, że mam inne, ważniejsze sprawy. Czasem chciałabym posiedziecieć w ciszy, albo pozostać w cieniu. Ale ZAWSZE, kiedy pojawiają się one, czy oni i zaczynamy rozmawiać, tworzyć, pracować wspólnie, wszystkie "czasem" wydają się być śmieszne i zbędne. Budzę się, ponieważ budzi się we mnie miłość do tego, co robię, do rzeczywistości, którą kreuje moja artystyczna dusza.

P.S. Rozdałam dziś cały wór ubrań mojej Mamy. To było dziwne doświadczenie. Wyciąganie jej bluzek, sukienek i spódnic, pokazywanie, zachęcanie do przymiarki, komentowanie, jak się układa, czy pasuje. Nie czułam smutku, nie czułam żalu, pamiętałam, że jakiś czas temu powiedziałam to na głos: "wybieram mniej cierpieć" wtedy, kiedy to cierpienie nie jest konieczne, kiedy jest bezużyteczne, kiedy niczego nie wnosi, ani w moje, ani w cudze życia. Ładnie było im w tych ubraniach. One, podobnie, jak te ciuszki, nie są mi obce. Dzięki temu, będę widywała przynajmniej Twoje ubrania, od czasu do czasu...

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=NtHb82zTJdA&ab_channel=Adam.H

5 marca 2024r.