Jak dobrze, że akurat dziś jest słonecznie. Słonecznie, tak beszczelnie i całkowicie. Słonecznie tak, że aż mnie oślepia. Mam na myśli to słońce od środka, które obudziło mnie wtedy, kiedy uznało to za stosowne, czyli dopiero jakoś pod wieczór...

Dzień zaczął się bowiem mglisto. Zarówno we mnie, jak i za oknami. Za oknami to nie mglisto nawet, a szaro-buro, dupowato. Powitał nas chłodem i deszczem, pokazał nam: 
- O takiego (i tu wymowny gest), jeśli cieszyliście się już na wiosnę! Zachciało wam się ciepła i zielonej trawy, pierwszych pąków? Zaczęliście wyglądać przez okna, fejsbuki, zdjęciami kwiatuszków przebijających się przez skorupę ziemi, zarzucać. Kurtki zmieniać, czapki z głów, a tu figa! Zimę mamy, kochani! 
Przyjęłam to ze spokojem, bo inaczej się nie dało. Na to nie mam najmniejszego wpływu. Mam natomiast wpływ na to, jak i kiedy się komunikuję z moim otoczeniem. Rozgościło się we mnie coś na kształt rozczarowania samą sobą, że jednak nie odezwałam się wtedy, kiedy powinnam, a w zasadzie odezwałam, chociaż nie powinnam, że zapomniałam o tym, jak bezsensowne są rozmowy z założenia rozmowami nie będące.

Zamiast odespać weekendowe niedospania, zaczęłam myśleć, analizować, a potem pisać. Musiałam coś napisać, wyrzucić z siebie, a potem kasować, poprawiać, kasować, dopisywać i kasować znowu, aby jutro uznać, że dzielenie się tym z kimkolwiek, nie ma zupełnie sensu. Nie powiedziałam o tym Tomkowi, ponieważ mam wrażenie, że on już ma dość tych moich rozkmin i sama muszę się z nimi wreszcie uporać. Nie zadzwoniłam do żadnej z przyjaciółek, czy sióstr, bo... nie lubię rozmów przez telefon. Nie wspomniałam o niczym na czacie, bo... to czat jednak i jakoś tak dziwnie wyglądałyby te słowa wrzucone między jedno "co słychać", a drugie. Zmagałam się, tocząc nie równy bój, gdzieś w środku, na samym dnie...

W okolicach piętnastej zadałam Tomkowi pytanie, które wcześniej bardzo dokładnie przemyślałam, i poprosiłam, aby on zrobił analogicznie, nim mi odpowie. Po dwóch minutach do niego zadzwoniłam. Wiem... miałam dać mu czas, ale wyczułam, tuż po tym, jak to pytanie wyszło ze mnie, że wie już i, bardzo chętnie podzieli się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Nie myliłam się. Mówił długo, a ja słuchałam, słuchałam... 

Kiedy dotarłam do pracy i zasiadłam przed komputerem, pierwsze co mi przyszło do głowy, to DZIĘKUJĘ i od razu część chmur się rozstąpiła. 
- Dziękuję za rozmowę, za to, że mnie wysłuchałeś, a potem powiedziałeś to wszystko. Bardzo tego potrzebowałam.
- Nie ma za co. Cieszę się.

Przyszły dzieci, wkręciłam się w zajęcia. Potem chciałam kontynuuować pracę nad nowym scenariuszem, ale zamiast tego siedziałam dłuższą chwilę, tępo gapiąc się w ekran w poszukiwaniu właściwych słów. Kiedy wreszcie przyszły, zostało mi dwadzieścia minut do kolejnych zajęć, ale pisałam jak szalona, niemal bez tchu, z trudem dyscyplinując palce podrygujące na klawiaturze.

Kolejne zajęcia...
- Mówić, czy nie mówić? Znamy się nie od dziś, wyczują moje emocje od progu. Ale, czy ja w ogóle chcę o tym rozmawiać? Czy mam w sobie dość siły, aby wysłuchać rad, wskazówek, czy słów jakichkolwiek i przemilczeć to, czego do końca powiedzieć nie jestem w stanie? 

Przyszła pierwsza, tak się złożyło, i przeprowadziła ze mną sesję psychoterapeutyczną, jak zgodnie podsumowałyśmy nasze spotkanie. W ciszy sali z kilkunastoma rzędami krzeseł, w oderwaniu od reszty świata, opowiedziałyśmy sobie o naszym "tu i teraz" i pomogłyśmy w rozgonieniu pozostałych, gęstych i ciemnych, chmur, by móc spojrzeć prosto w słońce. Jestem jej za to ogromnie wdzięczna.

Byłoby słabo, gdybym nie ujrzała dziś słońca w sobie, gdybym nie podzieliła się nim z innymi.

Wracałam do domu w deszczu. Lało tak, że buty zupełnie mi przemokły, getry, aż do kolan, także, lecz ja czułam się lekka, jak piórko, jakbym zrzuciła z pleców ogromny ciężar, jakby niosło mnie słońce. Na przekór, wbrew i pomimo.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=X_-q9xeOgG4&ab_channel=MontyPython

4 marca 2024r.